Jeżeli ktoś lubi klimat Podlasia, dzikość Bieszczad i potęgę Tatr to Rumunią będzie zachwycony. Pierwsze wrażenie przy zetknięciu z granicą lekko przytłacza, odrapany słupek z rumuńską flagą, kolejka do straży granicznej (Rumunia nie jest w strefie Schengen), budynki, których lata świetności dawno minęły… Dalej wydaje się być jeszcze gorzej, zatrzymujemy się, żeby zabrać coś z torby i od razu podbiega do nas romskie dziecko prosząc o pieniądze… Potwierdzenie wszelkich polskich stereotypów- jest brudno, biednie i pełno tu cyganów (ocenianie i kategoryzowanie to ludzka zaraza). Wjeżdżamy do pierwszego miasta, trochę komunistycznej „betonozy”, ale halo coś tu nie gra? Ludzie ładnie ubrani, kawiarnie przepełnione, trawka w parkach przycięta, zero śmieci, wypasione samochody (i to na rumuńskich blachach), gustowne budynki. Przed chwilą czuliśmy, że jako Polacy odstajemy od rumuńskich standardów o lata świetlne, nam się powodzi, a oni klepią biedę… Może to miasto przy granicy to wyjątek? Może dalej będzie tak jak na granicy? Nie, moi drodzy, nie będzie, nie ma nic gorszego niż utarte schematy i przekonania….
Chcemy odczarować Rumunię, pokazać jej piękne oblicze, serdecznych ludzi i bogactwo natury . Tak żeby nikt nigdy nie zapytał nikogo: Do Rumunii jedziesz? A co tam ciekawego? Potem często dodawany komentarz: Uważającej na dziurawe drogi i cyganów… Te opinie są krzywdzące i niesprawiedliwe, zwłaszcza, że Rumunii lubią Polaków .
Demografia . Może zacznijmy od początku, Rumun to nie Rom. Rumuni są rodowitymi mieszkańcami Rumunii, Rumunia, czyli Romania to znaczy kraj Rzymian. Natomiast Romowie przywędrowali do Europy z dalekich Indii i w Rumunii stanowią tylko ok. 2 % populacji (podobnie jak na Słowacji).
Stan dróg Drogi nie były dziurawe, no ok, autostrad mają mało (wszystko w planach), ale na asfalt nie mogliśmy narzekać. Pobocza zadbane, pasy wymalowane, wszystko oznakowane… Na filmikach było widać ekstremalne trasy, ale wyjeżdżaliśmy na nie celowo, Rumunia słynie z off- roadowych szlaków. Zdarzały się wioski do których prowadziła tylko szutrowa droga, ale powiedzmy tak, albo była droga asfaltowa dobrej jakości, albo szuter, nic pomiędzy .
Jest co zwiedzać ! Co do atrakcji to spędziliśmy dwa tygodnie na intensywnym zwiedzaniu, z bardzo dobrze przygotowanym planem, ale z pewnością nie zobaczyliśmy wszystkiego… Rumunia przypomina Polskę: są góry, jeziora, lasy, morze. Po prostu pięknie . Jeżeli dodać do tego znacznie mniejszą gęstość zaludnienia niż w Polsce okazuje się, że większość miejsc można zwiedzać w samotności, bez zbędnego blichtru i komercji.
Uwaga kamperowcy ! Rumunia to kraj stworzony do spania na dziko! Zjeździliśmy w ten sposób cała Norwegię i Szwecję, i z całym przekonaniem możemy stwierdzić, że Rumunia w niczym nie ustępowała skandynawskim destynacjom. Co prawda, podobno gdzieś w „kluczkach prawnych” jest zakaz biwakowania, ale zupełnie nie respektowany. Jedynie na co trzeba uważać śpiąc w namiocie….. to na niedźwiedzie, jest ich faktycznie sporo .
Dzika natura ! Kochamy polskie góry, ale na szlakach bywa tłoczno (w Tatrach nie „bywa”, w Tatrach zawsze jest tłum ). Tymczasem mieliśmy trochę czasu na spacery po Górach Rodniańskich czy Zachodniorumuńskich i jedynym towarzystwem byli pastuszkowie, psy i ich stado owiec. [No dobra, na 30 km trasie mijaliśmy jeszcze dwóch piechurów .] Na wulkanach błotnych (największych w Europie!), spotkaliśmy zaledwie garstkę turystów! Po wyjątkowo czystym kraterowym jeziorze pływaliśmy łódką prawie sami, a w rumuńskim Skalnym Mieście omal się zgubiliśmy bo szlak był tak mało uczęszczany, że zarósł…. Dlaczego było mało ludzi? Dlaczego pomimo niedalekiej odległości od naszego kraju spotkaliśmy niewielu Polaków? Nie wiadomo . Jest to jednak skądinąd zaleta tego kierunku, nie staliśmy w korkach, wszędzie bez trudu się dostaliśmy, nie trzeba było nic rezerwować i zaoszczędziliśmy sporo czasu . *Uwaga: Jeżeli jednak jesteście fanami Drakuli, to wszystko co powyżej zapisane ma się nijak do zamku w Branie. To miejsce, podobnie jak zamek w Sinai jest przepełnione. O ile zamek w Sinai zasłużenie wzbudza zainteresowanie, to zamek w Branie niekoniecznie. Nie dość, że nie ma nic wspólnego z osobą Włada Palownika (pierwowzór Drakuli), to jeszcze nie przyciąga uwagi jako budynek. Wyposażenie wnętrz jest ubogie, a cena biletu zupełnie nie adekwatna do ilości atrakcji. To jedno z niewielu „jarmarcznych” miejsc w Rumunii, przypominających deptak w Mielnie, ale jednak i tam można do nich trafić .
Serdeczni ludzie. Wiadomo wszędzie można trafić na podejrzanego typa, ale nie ma co z góry zakładać, że się na niego trafi. Spotkaliśmy wielu sympatycznych Rumunów, trochę szkoda, że z większością nie udało się dogadać (bariera językowa i zdecydowana większość ogarnia niemiecki i włoski). Jednak nawet jak się nie rozumieliśmy wyczuwało się nić sympatii. To drobne gesty, które składają się na obraz całości: pan na stacji paliw się uśmiechnął, kierowca zjechał na pobocze, żeby ustąpić miejsca, kiedy spaliśmy na dziko poczęstowano nas kawą, właścicielka schroniska ugościła nas jak w domu, a pastuszek na słowo Polonia szeroko się uśmiechnął i pokazał kciuki do góry. Tych momentów było jeszcze więcej i umocniły nas w przekonaniu, że nasze narody są podobne. Dobrze zrozumieliście, jesteśmy podobni do Rumunów, bo uwielbiamy narzekać, chętnie dyskutujemy i mamy własne zdanie, kiedy trzeba mobilizujemy siły, jesteśmy chętni do pomocy i potrafimy ugościć najlepiej pod słońcem . Marzena z Cabana Alpiny z dumą pokazywała nam stare mapy na których Polska graniczy z Rumunią, tak jakby sąsiedzkie pokrewieństwo zostało w krwi i na stałe złączyło nasze losy…
Powrót do przeszłości. Też słyszeliście te opowieści jak to dawniej było? Siadało się na ganku i darło pierze, wypasano krowy, ręcznie obrabiano pole, w domu nie było toalety, po wodę trzeba było biegać do studni, a telewizor miała jedna osoba we wsi (o internecie jeszcze nikomu się nie śniło!). Nie ma już takich miejsc w Polsce, a jeżeli są to z własnego wyboru. W Rumunii w górach cofnęliśmy się w czasie do tamtych minionych lat i chociaż na horyzoncie widać już nadchodzący czas przemian (do wiosek doprowadza się wodę, gdzieniegdzie wylano asfalt) ludzie nie są jeszcze na nie gotowi. Początkowo ubolewaliśmy nad ich losem, ale potem naszła nas refleksja, że w tych miejscach czas jakby zwolnił. Jest czas na rozmowy, rodzina trzyma się razem, dzieci potrafią się bawić bez telefonu i pomimo braku urządzeń mechanicznych wszystko jest czyste i wypielęgnowane. Może zgubił nas postęp? Wydaje nam się, że zaoszczędzimy czas kosząc trawę kosiarką, czy robiąc pranie w pralce, a jednak czasu nadal brakuje… To chyba ostatni moment, żeby zobaczyć w Rumunii takie wioski, niedługo tak jak u nas nie zostanie po nich żaden ślad. Trzeba iść z duchem czasu, ale nauczmy się zwalniać, bo bez tej umiejętności, nawet najlepszy robot nie ułatwi nam życia…
Podsumowanie. Jak widać byliśmy tylko dwa tygodnie, a tak wielu spostrzeżeń udało się dokonać. Powstało mnóstwo przewodników o Rumunii, ze znacznie większą ilością argumentów zachęcających do wyjazdu i chociaż nasze zdanie to kropla w morzu opinii, musieliśmy się wysłowić . Zawzyczaj gdziekolwiek pojedziemy szukamy pozytywów, nie inaczej było tym razem. Co ważniejsze po każdej podróży doceniamy miejsce w którym żyjemy i odnajdujemy części wspólne, które pewnie na całym świecie są takie same: piękno natury, dobrzy ludzie, bogactwo kulturowe… Rumunia zapisała się w naszych wspomnieniach w cudowny sposób, liczymy, że do niej kiedyś wrócimy, może jako podsumowanie zapiszemy zdanie usłyszane od przypadkowo spotkanych Polaków na trasie Transfogarskiej: Byliśmy tutaj kilka lat temu, przyjechaliśmy teraz i to na pewno nie jest ostatni raz. Skoro ciągle czują niedosyt to chyba warto się wybrać w te strony …
Dzień I
O wyjeździe myślimy pół roku wcześniej, ale przygotowania zawsze zostawiamy na ostatnią chwilę . Mimo to (przynajmniej do tej pory) udaje nam się zapoznać z topografią danego kraju na czas i wyjeżdżając mamy w głowie zarys planu wg którego będziemy się przemieszczać. *W podróżowaniu bez rezerwacji fajne jest to, że ten plan można modyfikować, a nawet zupełnie w trakcie podróży zmienić i nie ma to wpływu na dalsze losy wyprawy .
Naszą podróż po Rumunii zaczęliśmy od Skalnego Miasta (Gradina Zmeilor), bo jest to rzadko obierany kierunek i atrakcja, którą można szybko zobaczyć. Wiedzieliśmy, że dotrzemy tam dopiero pod wieczór, także idealnie się złożyło. Gradina Zmeilor to miejsce objęte rezerwatem na którego terenie znajdują się niezwykłe formacje skalne przypominające wieże lub potężne grzyby. Przez rezerwat poprowadzono malowniczą ścieżkę. Spacer tak jak zakładaliśmy nie był długi, ale widoki obłędne. Na pobliskim parkingu zostaliśmy na noc pod opieką bardzo sympatycznego właściciela baru. Z rana częstował nas kawą i zagadywał jakbyśmy byli jego najbliższą rodziną. Trudno o lepszy początek wycieczki, naprawdę nam się udało .
Dzień II
Góry Zachodniorumuńskie mieliśmy na wyciągnięcie ręki, więc postanowiliśmy zobaczyć polanę Ponor. Znajduje się w naturalnej kotlince, którą przecina malowniczy potok, często wypasa się na niej konie lub owce i dodatkowego uroku dodają jej skały wapienne na których przygotowano miejsca do wspinaczki. Udało nam się dotrzeć do celu, ale jak się okazało nie zabrakło przygód…. Najpierw nawigacja poprowadziła nas drogą, która przypominała szlak na jeden z tatrzańskich szczytów , potem zatrzymały nas dzikie konie, które stanęły na drodze i uznały, że to idealne miejsce na postój, a na sam koniec uszkodziliśmy oponę . Wszystkie trudy zostały jednak wynagrodzone, bo odkryliśmy cudowne miejsce na nocleg. Zatrzymaliśmy się na polanie Glavoi, z której było tylko 10 minut spacerkiem do Poiany Ponor. Polana Glavoi była równie cudowna, różniła się tylko ilością ludzi, bo można do niej dojechać samochodem. Wokół namiotów wypasały się krowy, stało kilka prowizorycznych bufetów z jedzeniem (zjedliśmy pyszne naleśniki) i było miejsce na ognisko. Spędziliśmy cudowny wieczór w otoczeniu przyrody i zastanawialiśmy się co nas czeka dalej, skoro to dopiero drugi dzień, a już zachwytom nie ma końca?
Dzień III
Ciężko było opuścić Polanę Glavoi, ale byliśmy ciekawi co nas czeka dalej… Tego dnia mieliśmy zobaczyć zalaną wioskę w okolicy kopalni miedzi i wąwóz Turda, a „na deser” planowaliśmy zatrzymać się na noc u stóp Rapa Rosie, czyli czerwonej skały… O zalanej wiosce (Geamana) się nie rozpiszemy, bo zapomnieliśmy po drodze do niej wjechać. Jest to jednak dość smutna historia… [W dużym skrócie: w trakcie panowania dyktatora Nicolae Ceausescu zmuszono ludzi do opuszczenia domów, a następnie zalano ten obszar toksycznymi odpadami. Teraz znad powierzchni niebezpiecznego jeziora wystaje już tylko wieża kościoła.] Pozostałe atrakcje udało nam się zaliczyć . Wąwóz Turda zrobił na nas ogromne wrażenie (już z oddali widać było jego wysokie, strzeliste skały). Przespacerowaliśmy się dnem wąwozu, gdzie sporą atrakcją były wiszące mosty (Besi miała inne zdanie w tym temacie) i wąskie półki skalne, potem podjechaliśmy samochodem z innej strony, żeby podziwiać widoki z góry. W internecie jest sporo informacji o pobieranej opłacie za parking i wejście do wąwozu. Były ślady po kasie biletowej, ale wyglądała na dawno nie używaną, a na parkingu nikt do nas nie podszedł. Być może pandemia zmieniła coś w tym temacie. Na noc zgodnie z planem zatrzymaliśmy się przy Czerwonej Skale (a właściwie Czerwonym Wąwozie). Rapa Rosie jest porównywane do Wielkiego Kanionu w USA, ale oczywiście w miniaturze . Naturalne kolczaste wieże i piramidy wyrzeźbiła woda. Udało nam się zdążyć na cudowny spektakl natury, kiedy zachodzące słońce oświetliło skałę i podkreśliło jej niebywałe piękno.
Dzień IV
W Rumunii w górach pokonanie nawet niewielkiej ilości kilometrów może zająć sporo czasu. Droga prowadzi przez przełęcze, jest mnóstwo zakrętów i stromych podjazdów i czasami trzeba jechać naokoło, żeby gdzieś dojechać. Dla nas jako turystów jest to atrakcja, pewnie inne zdanie na ten temat mają miejscowi . Tego dnia Zamek w Hunedoarze był tylko przedsmakiem do prawdziwej przygody, ale o tym za zdań kilka . Zaczęliśmy od wspomnianego zamku, który jest jednym z najbardziej znanych zabytków w Rumunii. Trzeba przyznać, że wygląda jak z bajki. Do zamku prowadzi jedno wejście przez drewniany most, zamek otoczony jest fosą i murami obronnymi, w imponujące mury wkomponowano wieże obronne. To esencja średniowiecznej fortecy… Nie byliśmy w środku, ale podobno warto! My pojechaliśmy dalej, żeby zdążyć na Transalpinę- najwyżej położoną drogę w Rumunii. Tam była prawdziwa przygoda, bo czekały na nas nieziemskie widoki i strome podjazdy samochodem. Droga osiąga wysokość 2145 m. n. p. m. i przecina z południa na północ główny grzbiet gór Parang. Poprowadzono ją wzdłuż szlaku, który istniał już od I wieku i miał strategiczne znaczenie dla legionów rzymskich. Potem ze względów militarnych Transalpina została rozbudowana przez Niemców i króla Rumunii, dlatego nazwano ją Szlakiem Królewskim. Po rewolucji w 1989 r. stopniowo popadała w ruinę, na szczęście w 2009 r. przeprowadzono remont i obecnie w całości pokryta jest asfaltem. Byliśmy zachwyceni Transalpiną ze względu na niewiarygodne poczucie przestrzeni i małą ilość przejeżdżających samochodów. Spodobała nam się nawet bardziej od trasy Transfogarskiej . Tego dnia na nocleg pojechaliśmy na kemping, bo w górach spacerują niedźwiadki . Po drodze mijaliśmy jeszcze kolorowy las tzw. Zakątek Nieba. Jak się okazało to artystyczna manifestacja mająca zwrócić uwagę na wzmożoną wycinkę drzew. Oby nigdy ich nie zabrakło, bo las to życie .
Dzień V
Nasz kemping znajdował się na początku trasy Transfogarskiej, u podnóża góry z zamkiem Poenari. Zamek Poenari był prawdziwą siedzibą Włada Palownika, czyli pierwowzoru Drakuli. Niestety teraz jest zamknięty na czas remontu. Przy wjeździe na trasę Transfogarską przeraził nas przeszywający dźwięk. Okazało się, że w telefonach jest opcja alarmu! W tym wypadku ostrzegająca przed niedźwiedziami. Zaintrygowani tym odkryciem postanowiliśmy wypatrywać niedźwiadka. Udało się go spotkać w połowie drogi. Kilka informacji o trasie Transfogarskiej. Wybudowano ją z polecenia dyktatora Nicolae Ceaușescu. Droga miała znaczenie militarne i umożliwiała szybką ewakuację w razie sowieckiej inwazji. Obecnie to jedna z najbardziej znanych dróg świata. W najwyższym punkcie osiąga wysokość 2042 m. n. p. m., ma 151 km długości. Obfituje w liczne atrakcje: zapora na rzece Ardżesz, jezioro Vidraru, jezioro Balea, wodospady, 27 wiaduktów, 830 mostów, kolejka linowa, tunele i niesamowite widoki . Ze względu na popularność tej trasy było sporo samochodów i straganów, zdecydowanie spokojniej było na Transalpinie. Mimo to przejazd drogą Transfogarską był niesamowitym przeżyciem i spełnieniem naszych marzeń .
Tego dnia mieliśmy jeszcze zaplanowane zwiedzanie zamku Bran, zamku chłopskiego w Rasnov i Braszowa. Zamek w Branie odpowiada opisowi siedziby Drakuli w powieści Brama Stokera, stąd jego ogromna popularność. W rzeczywistości nie miał nic wspólnego z postacią Włada Palownika. Zrezygnowaliśmy ze zwiedzania ze względu na dużą kolejkę do kasy i wygórowaną cenę. Z zamkiem Rasnov też się nie poszczęściło, bo podobnie jak Poenari jest w remoncie. Obeszliśmy tylko mury obronne i popatrzyliśmy z góry na miasto. Na sam koniec wstąpiliśmy do Braszowa, który jest jednym z piękniejszych miast Rumunii. Pospacerowaliśmy po starówce, żeby poczuć niesamowity klimat tego miejsca. Najbardziej znanym zabytkiem jest Czarny Kościół, którego nazwa jest pamiątką po pożarze w 1689 r., spłonęło wtedy całe miasto, a mury kościoła poczerniały… Nad miastem góruje góra Tampa z napisem Brasov w hollywoodzkim stylu. Można na nią wjechać kolejką. Z pozostałych atrakcji Braszowa należy jeszcze wymienić ratusz, Bramę Katarzyny, Bramę i dzielnicę Schei, bastion Tkaczy, mury obronne. Z oczywistych względów nie udało nam się wszystkiego zobaczyć w jeden wieczór. Będzie przynajmniej powód, żeby tam wrócić. Niedaleko Braszowa jest Park Narodowy Piatra Craiului. To właśnie tam udaliśmy się na nocleg z widokiem na piękne góry .
Dzień VI
Piatra Craiului to 20 kilometrowy masyw o wapiennym grzebieniu sięgający powyżej 2000 m. n. p. m. . Uważany jest za jeden z piękniejszych w całych Karpatach. Nie wybraliśmy się jednak na wędrówkę po górach, bo ten dzień przeznaczyliśmy na podziwianie zabytków. Pierwszym punktem wycieczki był pałac Peleș w miejscowości Sinaia. Jest to bardzo skomercjalizowane miejsce (z drogimi biletami), ale gdyby nie upał i Besi zwiedzilibyśmy wnętrza. Podobno są niezwykłe i zachowało się wiele oryginalnych elementów wystroju. Pałac powstał z polecenia króla Karola I, który zapragnął najnowocześniejszej i najpiękniejszej rezydencji królewskiej. Cel udało mu się zrealizować, w wyposażeniu znalazło się pierwsze w Rumunii kino, był system wind i centralnego odkurzania, nie wspominając już o niezliczonej ilości dzieł sztuki. Budynek miał szczęście, przetrwał dwie wojny światowe i dyktaturę komunistów. Podobno komuniści nie rozkradli wyposażenia, bo kustosze wmówili im, że drewniany wystrój jest zagrzybiony . Dzisiaj możemy go podziwiać w niemal nienaruszonym stanie. Pałac nawet z zewnątrz robi niesamowite wrażenie. Nie lubimy zatłoczonych miejsc, ale w tym wypadku naprawdę warto . Z Sinai pojechaliśmy do Rupei. Jest tam twierdza z VII wieku, którą zwiedziliśmy dokładnie bo możliwe jest zwiedzanie z psem . Pewnie dlatego, że w środku nic nie ma. Jest spory dziedziniec, dużo pustych budynków i tyle… Mimo to spodobało nam się na zamku, bo panował przyjemny chłód, a ze wzgórza rozciągała się przepiękna panorama miasta i malowniczy krajobraz Siedmiogrodu.
Docelowo z Rupei jechaliśmy do Sighisoary, ale po drodze poszukaliśmy kolejną atrakcję. Doczytaliśmy w internecie, że książę Karol z Walii kupił dom w Viscri. Postanowiliśmy sprawdzić co takiego jest w tej niepozornej wiosce, że zainteresowała księcia. Na miejscu okazało się, że jest bardzo ciekawy kościół warowny wpisany na listę UNESCO i typowa wiejska zabudowa charakterystyczna dla obszarów zamieszkałych przez Sasów tzn. po obu stronach ulicy stały identyczne domy, pokryte czerwoną dachówką, wszystkie w intensywnych kolorach, a podwórka strzegły wysokie bramy. W wiosce panował sielski klimat i czas jakby zwolnił, być może to zauroczyło księcia.
Pod wieczór dotarliśmy do Sighisoary. To niezwykłe miejsce przypomina nasz Kazimierz Dolny, tylko z mniejszą ilością ludzi. Miasteczko jest średniowieczną perełką, doskonale zachowaną, z wąskimi uliczkami, uroczymi budynkami, murami obronnymi i wieżami. Wszystkie atrakcje zlokalizowane są w pobliżu. Trzeba koniecznie zobaczyć wieże zegarową, schody szkolne, kościół na wzgórzu i mury miejskie. Fanów Drakuli zainteresuje dom w którym urodził się Wład Palownik i mieszkał do 4 roku życia. Obecnie jest w nim muzeum. Daliśmy się ponieść niezwykłej atmosferze i spacerowaliśmy trochę za długo… Zaczęło się ściemniać, a nie chcieliśmy spać w pobliżu miasta. Przejechaliśmy kawał drogi zanim dotarliśmy na nocleg, jak się okazało było to kolejne niezwykłe miejsce nad jeziorem.
P. S.
Legenda miejska w Sighisoarze:
W XIII wieku mieszkańcy nie mogli sobie poradzić z plagą myszy. Usłyszeli o fleciście, który wybawia myszy z ukrycia i wyprowadza poza miasto. Poprosili go o pomoc, ale po skończonej pracy odmówili zapłaty. Po pewnym czasie flecista powrócił w myśliwskim stroju i zaczął grać na magicznym flecie. Ludzie nie zwracali na niego uwagi. Jednak kiedy odszedł okazało się, że zniknęło 130 maleńkich dzieci. To była kara za brak zapłaty…
Dzień VII
Siódmego dnia spędziliśmy cudowny poranek z widokiem na góry i jezioro. Jezioro miało osobliwą nazwę Lacul Rosu, czyli Czerwone Jezioro, ale nie dopatrzyliśmy się czerwonego odcienia. Zauważyliśmy za to czubki drzew wystające ponad powierzchnię wody. Okazało się, że kiedyś w tym miejscu był las. W 1838 r. doszło do trzęsienia ziemi i zawaliło się zbocze góry. Cieki wodne nie miały odpływu i powstało jezioro. Dziś to nie lada atrakcja. Po zjedzeniu śniadania wyruszyliśmy dalej… Czekał nas przejazd niezwykle widokową trasą w wąwozie Bicaz. Ściany wąwozu sięgają 300 metrów i groźnie nachylają się nad drogą. Jest wąsko i ciasno, pełno tu zakrętów. Co po chwila się zatrzymywaliśmy, żeby robić zdjęcia. W Rumunii tak wiele cudownych miejsc można zobaczyć po drodze, nie trzeba nawet wychodzić z samochodu. To niesamowite…
Po wyjechaniu z wąwozu zaczęliśmy kierować się w stronę Morza Czarnego. Krajobraz zmieniał się z minuty na minutę, drogi były prostsze, góry coraz mniejsze, potężne lasy zastąpiły małe zagajniki. Do morza było jeszcze daleko, więc zaplanowaliśmy trasę na dwa dni. Tę noc mieliśmy spędzić na wulkanach!
Jak postanowiliśmy tak zrobiliśmy , a wulkany były nie byle jakie, tylko błotne! To rzadkie zjawisko, które występuje w niewielu miejscach na Ziemi (o dziwo?!) nie było oblegane przez turystów. Mało tego, było tak pusto, że mogliśmy w pobliżu rozstawić nasz biwak. A co jest takie ciekawe w tych wulkanach? Proces ich powstawania i otoczenie. Wulkany błotne powstają w wyniku erupcji gazu ziemnego, który w drodze na powierzchnię napotyka wody podziemne i przy okazji miesza się z piaskiem, iłem i mułem. Wylewająca się na powierzchni masa tworzy różne stożkowate kształty, tam gdzie jest więcej wody są jeziorka. Wszystko bulgocze i „pyrkoli”, jak w garnku . Nie ma żadnej roślinności, długotrwałe działanie błota utworzyło księżycowy krajobraz. W Rumuni są trzy takie pola z wulkanami: Pâclele Mari, Pâclele Mici i Fierbatori. Naprawdę warto zobaczyć przynajmniej jedno!
Dzień VIII i IX
Mieliśmy jeszcze sporo kilometrów z wulkanów do morza, ale udało się dojechać o rozsądnej porze. Planowaliśmy leniuchować przez cały następny dzień. Niewiele jest miejsc z widokiem na morze, gdzie można za darmo rozbić się z namiotem. Plaża Vadu jest jedną z ostatnich dzikich plaż. Woda była, ciepła, pogoda idealna, wydawało się, że to miejsce stworzone do relaksu. Jednak nie do końca tak było… Cały kolejny dzień słońce prażyło niemiłosiernie, a naokoło nie było ani jednego drzewa. Teren płaski jak na stole, żadnych zabudowań, budek, straganów…Leniuchowaliśmy bez ruchu, czekając na wieczorny powiew świeżości, jednak jak tylko się ściemniło zaatakowała nas plaga komarów . Wiedzieliśmy, że dłużej niż dwa dni nie wytrzymamy tego skwaru i nudy. Mimo to, nie żałujemy pobytu nad Morzem Czarnym. Spanie w namiocie na plaży i śniadanko z widokiem na morze (wcześnie rano, zanim słońce przygrzeje) to bezcenne wspomnienia. Poza tym byliśmy w otulinie Parku Narodowego Delty Dunaju, więc było czysto i niemal bezludnie. Zupełnie inaczej niż w pobliskiej Konstancji, w której przemieszczał się tłum ludzi, a każdy kawałek ziemi zajmował ogromny apartamentowiec. Wstąpiliśmy tam na chwilę, ale to zupełnie nie nasze klimaty, dobrze nam było w Vadu…. W Konstancji bardzo chcieliśmy zobaczyć słynne Kasyno, ale jest zakryte rusztowaniem. Nie doczytaliśmy tej informacji przed podróżą . Miejmy nadzieję, że remont zakończy się sukcesem, bo to niezwykły obiekt. Sprawdźcie w internecie jaki piękny, nam „na żywo” nie było dane się o tym przekonać ….
Dzień X
Przekroczyliśmy Dunaj i od razu zrobiło się zielono, zaczęły się górki, pojawił się las… Temperatura nadal była wysoka, ale kiedy jest się gdzie schować to upał nam nie przeszkadza . Praktycznie w jeden dzień przejechaliśmy tyle, co przedtem rozdzieliliśmy na dwa dni . Zatrzymaliśmy się nad jeziorem Świętej Anny. To jedyne jezioro kraterowe w Rumunii. Znajduje się na dnie wymarłego wulkanu. Źródłami wody są deszcz i roztopiony śnieg, co czyni to miejsce niezwykłym. W otoczeniu jeziora jest przepiękny krajobraz. Chcieliśmy spać na dziko, ale zastanawiało nas dlaczego wszędzie pełno zasieków i pastuchów. Wniosek mógł być tylko jeden, w tym niepozornym lesie żyją niedźwiedzie . Pokornie udaliśmy się na kemping i jak się okazało, dobrze zrobiliśmy, bo następnego dnia spotkaliśmy przy ulicy niedźwiedzia (na szczęście byliśmy wtedy w samochodzie). Z jeziorem Św. Anny związana jest pewna ciekawostka. Kiedy ciśnienie spada i zbliża się burza, gazy takie jak siarka i dwutlenek węgla wydostają się na powierzchnie. W powietrzu unosi się wtedy zapach zgniłych jaj .
Dzień XI
Kiedy wydaję się już, że wszystko zobaczyliśmy i nic nie przebije tego co było, życie potrafi zaskoczyć… Rejon Masywu Rarău- Giumalău okazał się kolejną „perełką”, a właściwie Księżniczką, bo tak nazywają się skały przypominające dwie wieże (Pietrele Doamnei- Skały Księżniczki). Wjechaliśmy nowiutką trasą TransRarau aż na obszary połonin, gdzie nie było lasu, tylko otwarta przestrzeń. Z wszystkich stron otaczały nas góry i oryginalne formy skalne. Postanowiliśmy skorzystać z okazji i na coś wejść. Szczyt Rarău nie należy do najciekawszych, ma 1650 m n.p.m. i na wierzchołku umieszczono stację przekaźnikową… co innego wspomniane skały Księżniczki… Wybraliśmy się na szlak w sąsiedztwie Księżniczek, żeby podziwiać z bliska ich niesamowitą formę. Trasa była krótka, ale momentami ekstremalna (z dużą ilością łańcuchów). Widok na górze wynagrodził nam trudy wspinaczki. Podziwialiśmy okoliczne szczyty i oddalone pasma Karpat Wschodnich. Po niecałej godzinie byliśmy z powrotem w samochodzie i wiedzieliśmy, że to nie koniec atrakcji. Rumunia nas jeszcze zaskoczy …
Dzień XII
Znaleźliśmy nocleg w Domu Polskim w polskiej wiosce Kaczyki. Takich „polskich” wiosek na terenie Bukowiny jest jeszcze kilka: Nowy Sołoniec, Plesza, Pojana Mikuli. Skąd się tu wzięli Polacy? W 1785 roku odkryto na obszarze Bukowiny potężne złoża soli. Wybudowano kopalnie w której zatrudnienie znalazło kilkudziesięciu polskich górników. Po jakimś czasie część z rodzin powróciła do kraju, niektórzy zdecydowali się tu zostać. Do dziś kolejne pokolenia Polaków kultywują rodzinne tradycje i posługują się językiem polskim. Rodzina, u której spaliśmy, bardzo ucieszyła się na nasz widok. W domu było wiele polskich akcentów. Czuliśmy się jak u siebie… W każdej z wspomnianych wiosek były podobne Domy Polskie, wisiały flagi, a nazwy miejscowości zapisano w dwóch językach. To pokazuje jak otwartym narodem jest Rumunia. Polacy nie są jednak dominującą mniejszością narodową. Zdecydowanie więcej jest Węgrów. Węgrzy kojarzą nam się z bramami . A dlaczego? Bramy szklerskie do niedocenione węgierskie serce Rumunii. Zdobiły wiele posiadłości i przypominały dzieła sztuki. We wschodniej części Transylwanii było ich pełno. Może skoro wspominamy o dziedzictwie kulturowym to warto nadmienić o malowanych cerkwiach. Widzieliśmy dwie: w Mołdowicy i Suczawicy. Ozdobiono je malowidłami wewnętrznymi oraz zewnętrznymi i są naprawdę piękne… Jeżeli będziecie na północy Rumunii to warto je odwiedzić. Tego dnia zaliczyliśmy jeszcze kilka atrakcji przyrodniczych i znaleźliśmy cudowne miejsce na nocleg.
Przejechaliśmy urokliwą przełęcz Ciumârna przecinającą pasmo Wielkiej Obczyzny i docelowo dojechaliśmy do Gór Rodniańskich nazywanych potocznie Alpami. Tam znaleźliśmy nocleg w schronisku Cabana Alpina u cudownej pani Marzeny. Pani Marzena nie jest Polką, ale zna wiele polskich słów, przeplatając język polski z angielskim dogadaliśmy się bez problemu. Mieliśmy wiele wspólnych tematów i po raz kolejny czuliśmy się jak u siebie. Planowaliśmy zostać na jedną noc, ale tak nam się spodobało, że zostaliśmy na dwie. Nie tylko ludzie byli wspaniali, ale też miejsce. Schronisko znajduje się na przełęczy Prislop, na wysokości 1413 m n.p.m.. To idealna baza wypadowa w Góry Rodniańskie. Pierwszego dnia byliśmy późno, ale zdążyliśmy podjechać do wodospadu Cascada Cailor. To najwyższy wodospad w Rumunii (90 metrów wysokości) z którym związana jest smutna legenda. Podobno w czasie burzy stado koni zostało przepędzone przez niedźwiedzia i wpadło w przepaść wraz z wodami wodospadu.
Dzień XIII
Następnego dnia przeszliśmy 30 kilometrów po górach i to był prawdziwy survival. W planach mieliśmy zdobycie tylko dwóch szczytów: Gargalau i Omului (pomiędzy były dwa mniejsze wzniesienia), ale nie czuliśmy się zmęczeni, więc szukaliśmy następnego celu… W oddali wabił nas drugi co do wielkości szczyt gór Rodniańskich- Ineu. Sprawdziliśmy ile mamy do niego kilometrów i pokazywało niecałe 7. Postanowiliśmy spróbować… O ile w jedną stronę nie było problemu, to w drugą zaczęliśmy odczuwać zmęczenie. Po wpisaniu w nawigację okazało się, że trasa powrotna ma ponad 15 kilometrów (przecież do szczytu Omului też kawałek szliśmy ). Co po chwila mozolnie wspinaliśmy się na pośrednie szczyty, żeby za chwilę zejść na dół i tak cały czas… Przewyższenia dawały o sobie znać…. Na domiar złego zaczęła nam się kończyć woda . Wtedy ni stąd, ni zowąd pojawił się biały pies pasterski. To trochę jak fatamorgana, ale jest na zdjęciach, więc „nie padło nam na głowę” . Ten pies był tak miły, że domagał się pieszczot, nie odstępował nas na krok i pobudził nas do działania. Odprowadził nas do samego końca, a potem wrócił w swoje ukochane góry . Słów kilka o krajobrazach…. Drugi co wielkości szczyt Gór Rodniańskich ma 2279 m. n. p. m. i znajduje się we wschodniej części pasma. Trasa nie ma trudności technicznych, ale jest wymagająca kondycyjnie. Spotkaliśmy niewielu ludzi, grupę harcerzy na dole, młodzież na szczycie Ineu i dwóch piechurów po drodze. Jest to coś nie do pomyślenia dla nas, chodzących co jakiś czas po Tatrzańskich szlakach . Widoki na górze są niesamowite. Grzbiety opadają łagodnie ku dolinom, dominują bezkresne łąki, a po łąkach biegają puszczone na wolności konie. Co jakiś czas w nieckach polodowcowych są jeziorka, o alpejskim charakterze rzeźby świadczą granitowe turnie i skalisty charakter szczytów. Czuć dzikość i potęgę natury na każdym kroku. Z pewnością każdy miłośnik gór będzie zachwycony tym miejscem .
Dzień XIV
Dobrnęliśmy do końca naszego opisu o Rumunii. Ostatnie dwa cudowne wieczory spędziliśmy w Cabana Alpinie i wyjechaliśmy z nadzieją, że jeszcze kiedyś tam wrócimy. Czekało nas „tylko” ok. 1200 km do domu . Po drodze zwiedziliśmy jeszcze Wesoły Cmentarz w rumuńskiej miejscowości Săpânţa. Słynie z kolorowych nagrobków o podobnym charakterze (rzędy kolorowych krzyży, przykrytych daszkiem). Na każdym umieszczono ważną scenę z życia zmarłego i humorystyczny opis. Gdyby nie przesyt straganów i jarmarczny styl docenilibyśmy wartość tego miejsca. Bo to chyba jeden z niewielu cmentarzy na którym zamiast smutku wyczuwa się nadzieję, że śmierć to kolejny etap podróży…
P.S.
Do domu wróciliśmy późno w nocy. Przepełnieni dobrymi wspomnieniami i poczuciem misji, że o pięknie Rumunii trzeba mówić głośno… Może i Was te skromne wpisy zachęcą do poznania jej nieznanego oblicza?